Wiersz szkatułkowy. Poeta wspomina, jak to kiedyś wspominał.
Jak wiecie, w połowie lat 80. poeta zaprzyjaźnił się z Olą i Witkiem Pietraszewskimi z warmińskiej wsi pod Olsztynem i właściwie stał się członkiem ich rodziny. Na tle tylnej części koparki do kartofli poeta prezentował się wtedy następująco:

Jak widać, poeta posiadał już wtedy swoją legendarną kurtkę z węgierskiego skaju, która przejdzie do historii literatury narodowej za sprawą gorzkich wspomnień Lecha Lamenta i jak każdy prawdziwy poeta palił papierosy. Był jeszcze krótkowłosy. Ale Ola i Witek mieli cztery córki. Wszystkie one pojawiają się w wierszach poety z tamtego okresu, bo w niczym nie ustępowały dzieciom z Bullerbyn czy chłopcom z Placu Broni. Zobaczcie sami, to na przykład Paulinka i Maritka:

No i pewnego dnia dziewczynki za namową poety naplotły mu na łbie warkoczyków. Wskutek tego poeta zaczął nie tylko wyglądać inaczej niż dotychczas, ale podobać się najpierw sobie, a potem, jak mu się zdawało, nawet niektórym przedstawicielkom płci przeciwnej.

Warkoczyki poety były to pierwsze od czasów Jaćwingów warkoczyki na łbie faceta, jakie widziano na warmińskiej wsi. Wzbudziły one zrozumiałą sensację wśród okolicznego chłopstwa, zasadniczo schylonego nad pługiem, bo nigdy nie wiadomo kiedy się poniemiecki skarb wyorze, ale czasem jednak podnoszącego głowę. Od tej pory poeta miał wśród miejscowego ludu ksywę „Kręcony”, o czym początkowo nie wiedział.
Rimbaud pisał, że trzeba być zawsze pijanym. Baudelaire? Dobra, niech będzie, że Baudelaire. Ale Rimbaud też nie zaprzeczał. A najbliższa knajpa była we wsi Jonkowo. No i poeta zapamiętał, że jak kiedyś leżał przed tą knajpą zaczytany w Baudelaire’rze do nieprzytomności, przez zasłonę tej nieprzytomności przedarł się do jego świadomości radosny okrzyk: „O! Jebany kręcony już leży!”.
Należy w tym miejscu podkreślić, że stosunki poety z miejscowym ludem układały się wzorcowo. Poeta garnął się do prostego rolnika, zwłaszcza kiedy i on, i rolnik mieli już nieźle w czubie. Z elitą kulturalną natomiast stosunki te były zaledwie poprawne. Cóż z tego, że działał już będący ewenementem na skalę światową Teatr Wiejski w pobliskich Węgajtach, kiedy działał niemal wyłącznie na trzeźwo.
W 1992 r. poeta podjął pracę w Placówce Macierzystej w Opolu i od razu tak jak stał, z mikrofonem na wierzchu pojechał do Węgajt niby to nagrywać wywiady, a tak naprawdę po to, żeby cała okolica zobaczyła, jak daleko zaszedł. I faktycznie, na miejscu okazało się, że dalej stoczył się tylko Gienek Bez Ręki, któremu jednak było łatwiej z Wiadomych Powodów.


Już kiedy patrzyłem na scenę tańca Tadeusza i Barbary, czułem się jak jedyny świadek niezwykłego wydarzenia. Jakbym zobaczył na horyzoncie sterczącą spomiędzy fal stopę, której nikt inny nie zauważył. Miałem o tyle wygodny punkt widzenia, że nie brałem udziału w biesiadowaniu i hulankach, gdyż zajęty byłem nagrywaniem. Dzięki temu mam dźwiękowe nagranie ich tańca, które od razu przywołuje ich obraz. Po 30 bez mała latach zacząłem się zastanawiać, dlaczego właściwie nie mogę zapomnieć tej sceny, niby tak ulotnej.
1992. BARBARA THORNTON I TADEUSZ MURAWSKI
Jeśli nie opowiem, to nikt nie opowie.
Obszerna sala mordowni w warmińskim Jonkowie,
z lufcikami jak nie dla ludzi, do dziś stoi murem
za Weimarer Republik i krowami. Moją fryzurę, o której
na razie nie słyszano w innych rejonach świata,
znają tu i pamiętają, bo nie minęły trzy lata,
jak padłem na trasie z tej knajpy do przystanku przed nią
i lokalna społeczność zabawę miała przednią,
gdy leżałem poziomo – pion na grunwaldzkim polu,
knecht herbu Słaba Głowa – słysząc słabnące volume
pogrzebowej mowy: „Jebaniec kręcony już padł? Jak to?!”.
Chcąc zatrzeć niemiłe wrażenie, wracam tu jako redaktor:
Wolf Niklaus i Sobaszkowie ze swym skromnym zespołem
z Teatru Wiejskiego, jak nieco na wyrost zwą stodołę
w pobliskich Węgajtach, wymyślili jakieś
pogranicza polki na skrzyżowaniu szota z kujawiakiem,
w każdym razie coś, żeby sprosić wsiowych grajków, a do nich
Litwinów z grupy „Intakas” i zespół „Sequentia” z Kolonii.
Na głębsze analizy teraz akurat nie czas,
w każdym razie „Sequentia” to gwiazdy średniowiecza,
wspaniała Barbara Thornton, sławny Benjamin Bagby.
Dla zespołu śpiewaczego z Szypliszek to jakby
zawitał tu szczep apostołów i jego piękna diwa.
I potańcówka w Jonkowie kończy cały festiwal.
Konieczne są jeszcze chociaż trzy biograficzne wersy:
ona – narodziny w Summit w amerykańskim New Jersey,
on – śpiew do mszy w Białobłotach w suwalskim powiecie,
ona – studia w New Yorku i Amsterdamie. I co powiecie?
Oto widzę, jak dopiął guzik i pruje przez salę,
rozpychając tańczących jakby rozgarniał fale,
a nie widzieć go trudno, bo widać już na zdjęciach, zwłaszcza zespołowych,
że wyrósł ponad przeciętność, przewyższa wszystkich o głowę,
w ogóle postura końska, bardziej do pługa, niż balów.
Wieśniak w garniaku startuje do damy w każdym calu.
Gdy jednak staje przed nią, jest pewny i zdecydowany.
Chyba walnął sobie na odwagę, bo zrobił się rumiany.
Może nawet założył się z kolegami, ale raczej
wygląda mi to na indywidualny akt chłopskiej desperacji.
Ukłonił się jak trzeba, a ona powstała.
Muzyka chyba umilkła, na pewno ustał hałas.
Powstała więc i podała mu średniowieczną dłoń.
Bardzo dobrze wiedziała, jak się zachować, gdy koń
zaleca się do diwy, bo wczoraj w jednej z cel
olsztyńskiego zamku sprawiali „Roman de Fauvel”.
Spojrzała nań pytająco: „Czy damy do wiwatu?”,
więc znów kiwnął głową. Miał w ręku ten pierwszy atut,
że kapela zagrała dobrze mu znany walczyk.
Na jego ramieniu spoczęło pięć długich kobiecych palców.
Żeby jej nie przestraszyć, trzy kroczki w miejscu przebiegł.
Bez owijania w bawełnę zawinął ją wokół siebie.
Dostosowała swój krok do jego kroku raz dwa trzy.
Patrzyłem, jak ona na niego i jak on na nią patrzy.
Nie rozmawiali ze sobą. Rozmowa musi być o czymś.
Nie było zresztą języka, w którym by mogła się toczyć.
Ale jak oni tańczyli! Ogień spotykał się z wodą
i razem sobie płonęli, płynęli razem ze sobą.
Każde z osobna przytomne, a razem: nieprzytomni.
Kto wie, może już wtedy wiersz ten się syrokomlił.
„Bądź mi powolna, kobieto” – mówiły jego oczy.
A jej: „Ty jeszcze nie wiesz, jak ja potrafię podskoczyć”.
Obracał ją w łapskach, jakby kręcił pokryte rdzą mutry,
a ona obnażała w uśmiechu zęby: mogę ugryźć.
Gdy sprytnie wplatała do walca kroki rodem z gawota,
udawał, że w Białobłotach tak właśnie tańczą szota.
Dwie pary nóg, takt na trzy i dzikich oczu czworo.
A jeszcze niedawno ta sala była zwyczajną oborą.
Niedawno, jeśli pamiętać wciąż średniowieczny rodowód
panny Thornton. Gdybym to ja tak umiał! Ufał ciału, nie słowu!
Jej śmierć sześć lat później uczczono licznymi koncertami.
Co do niego, do dziś sądziłem, że żyje; choćby wspomnieniami.
Na stronie zespołu z Szypliszek jest karta zatytułowana
„Członkowie zespołu, którzy odeszli do domu Pana”.
Zmarł pięć lat po niej, tragicznie. I wydaje mi się,
że musiał mieć jakieś wstydliwe luki w życiorysie,
bo tak okrężnie się pisze o alkoholikach, włóczęgach,
cudzołóżcach lub tych, co w obliczu śmierci nie chcieli księdza:
„Śpiewał silnym tenorem, był pewny i zdecydowany”,
„Śpiewał wszędzie” i „Można było polegać na nim”.
„Śpiewał nawet chodząc po polu”. Czy śpiewał, bo pamiętał
rok dziewięćdziesiąty drugi i zespół „Sequentia”?
A ja? Dlaczego się zapomnieć nie chce i nie może
trzech minut dawnego tańca w jeszcze niedawnej oborze?
Przemawiało przez nich coś daleko odleglejszego niż to, co się ma po Ojcu i Matce.
Byli jak dzikie zwierzęta odmiennych rodzajów zamknięte w jednej klatce.
Ale byli też dwojgiem ludzi, którzy spotkali się bez wstępnych warunków
na nieprzyjaznej lecz obszernej ziemi, przedstawiciele samotnego, skazanego gatunku.